Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

romans Włocha uważał za daleko niebezpieczniejszy od kaprysu Francuza.
Wysłuchawszy, spojrzał mu bystro w oczy.
— O Francuza ja, znając go, nie obawiam się, rzekł zimno; ale mój Corsini, prawisz to z taką gorączką, jakbyś sam był, otwacie powiem, zazdrosny. Rozumiem to, że mogła ci się uczennica podobać, jesteś młody, dziewczę bardzo powabne; ale muszę ci powiedzieć, że za najmniejszą oznaką z twej strony wcale mi niepotrzebnego sentymentu, będę musiał cię pożegnać.
Włoch zbladł, zaczerwienił się i — rozpoczął od zaklęcia...
Dowodził, że zajmowała go uczennica, ale żadnych czulszych dla niej sentymentów nie żywił.
— Bardzo mnie to cieszy, rzekł Volanti; bo tembyś i mnie w kłopot wprawił niepotrzebny, i swojej przyszłości zaszkodził.
Corsini odszedł strapiony wielce, lecz nie zrozpaczony.
Obejście się z nim Marynki było bardzo poufałe i grzeczne, lecz on sam łudzić się dotąd nie miał czem... Była z nim dobrze, nie chcąc ani rzucanych wejrzeń, ani wydawanych westchnień, ani słówek dwuznacznych rozumieć.
W istocie nie rozumiała ich... Włoch był dla niej obojętny jak inni, których spotykała...
Dotąd jeden śmieszny Juraś, choć serce jej nie biło dla niego, najwięcej miał w niem miejsca... Mówiła o nim z matką, wspominała myśląc o Berezówce, chciałaby była zobaczyć go i pożartować z jego bojaźliwości i niezgrabstwa...