Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łaby furorę zrobiła. Lecz któż ją tak śpiewa przed tysiącem słuchaczów, jak gdy jest swobodnym, bez obawy, bez troski o powodzenie?
Nauczyciel miał właśnie po skończeniu jej wyrazić swe zachwycenie, gdy z ogrodu rozległo się brawo szalone...
Marynka przelękła się trochę. Nie mógł to być Volanti, gdyż ten nigdy jej nie bił brawo.
Obejrzała się. Z krzaków występował baron Percival, i nizko się kłaniając przystępował do okna...
— Pani! zawołał, głos jej anielski posłyszałem z dala, oprzeć się nie było sposobu! Wiem, że popełniłem niedyskrecyę, podsłuchując...
Czy wspomnienie bukietu, czy ton, jakim wymówił te wyrazy baron, czy zmieniony wyraz jego fizyognomii, rozbroiły dziką trochę Marynkę, zarumieniona skłoniła główkę i uśmiechnęła się wdzięcznie.
Śpiew, zapał, może pora wiosenna, może jakieś wrażenie uczyniły dziewczę w tej chwili cudnie pięknem, choć w istocie twarzyczka jej nazwać się piękną nie mogła.
Lecz było w niej tyle życia, oczy pałały, usta drżały, krew przepływała, barwiąc tak policzki, iż miała coś w sobie niby młodej Sybilli natchnionej.
Baron nie wchodził. Stanął przy oknie, zmierzył wejrzeniem wnętrze pokoju, dostrzegł bukiet swój na stole, Włocha z brwią nasępioną przy fortepianie, i — cofnął się zaraz...
— Nie przeszkadzam, rzekł, nie mogłem tylko przemódz na sobie, abym mojego uwielbienia nie wyraził...
I zniknął w zaroślach...