Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słuchając dziewczę zbladło już ze strachu, a matka ręce załamywała...
— Ale dla czegoż pan chcesz takiemu człowiekowi na łup dać to nieszczęśliwe dziecię? — zawołała.
— Dla tego, że on jeden, jedyny jest, który może ze złotego głosu tego zrobić brylantowy... że nie ma na świecie jak Scarlatti... Ale maestro ten wie, że jest niezbędnym i trzeba mu ulegać...
Matka i córka zamilkły, lecz już tego dnia miały pewny przedsmak tego, co je czekało...
Dziwulska płacząca po cichu, ściskała i pocieszała jak umiała Marynkę. Trwoga była niezmierna.
Przybycie Scarlattego zapowiedziane było na godzinę dwunastą... Z bijącem sercem oczekiwały kobiety na tego, który o losie ich przyszłym miał wyrokować...
O kwadrans na pierwszą kroki się słyszeć dały, i Volanti puszczając przodem Włocha, wprowadził go do saloniku...
Scarlatti zawsze bardzo zaniedbany w stroju, stawił się i tu w starym wyszarzanym tużurku, w pogiętym kapeluszu, porozpinany, z głową rozczochraną jak wiecha.
Usta mu się za wczasu sarkazmem uśmiechały...
Wszedłszy, zaledwie raczył się lekko skłonić i impertynenckim wzrokiem mierzył bacznie Marynkę, nie mówiąc słowa. Na matkę raz tylko spojrzał z ukosa.
Widząc przelękłe dziewczę, nie starał się go wcale ośmielić — mrucząc coś niezrozumiałego, wprost przystąpił do fortepianu...