Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z dawnej, podobno piękności, dziś jako ślady pozostały na szerokiej rumianej twarzy, maleńki nosek, ładne jeszcze usteczka i oczy, które z niebieskich wypłowiały na szare. Biała, rumiana, ale do zbytku otyła, zawsze zmęczona najmniejszym ruchem, Żulieta lubiła wesołe towarzystwo, rozrywki wszelkiego rodzaju, swobodę, podróże, co tylko uprzyjemnia życie. Ciekawa, trochę wścibska, nie była złośliwą, choć często drasnęła dowcipem... Owdowiawszy, wychowawszy szczęśliwie syna, który już rozpoczynał karyerę dyplomatyczną, swobodna, należała do tych od Opatrzności ubłogosławionych i wybranych, którym życie płynie tak jakoś równo i gładko, że gdy im palec narwie, lub głowa zaboli, liczą to do wielkich utrapień.
Z ks. Eufrezyą kochały się, znały, zwierzały sobie wszystko; jednakże w pierwszych dniach, gdy Jadzia zachorowała, a Żulieta nadbiegła dowiedzieć się, pocieszać, ofiarując usługi swoje, księżna istotnej przyczyny wypadku nie odkryła przed nią.
Żulieta badać nie miała zwyczaju natarczywie, domyślała się wiele, ale czekała aż ból i potrzeba współczucia skłoni księżnę, by się jej zwierzyła. Bywała codzień, a że miała prawo wnijścia o każdej godzinie, miała też zręczność przypatrzyć się całemu przebiegowi macierzyńskiej rozpaczy i męczarni.
Wreszcie co przewidywała nastąpiło, księżna się jej rzuciła na szyję i wyznała wszystko po cichu. Chciała rady, wzywała ratunku. Żulieta rozpłakała się, załamała ręce, dobyła flaszeczkę wódki kolońskiej, bez której nie wyjeżdżała nigdy z domu, oblała nią głowę, natarła skronie — i siadła obok księżny...