Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Celestyn zapatrzony w okno, dopiero teraz zobaczywszy co się stało, podbiegł za późno, zdradzając się i papier chwytając nagle.
Leokadya, której twarz po rumieńcu szkarłatnym skryła bladość trupia — stała osłupiała i osłabła...
W milczeniu załamała ręce przed bratem, zdawała się błagać go i czynić wyrzuty...
— Tak! tak — ozwała się cicho ze łkaniem w głosie — nie mówiłam ci nigdy o tem, alem miała trwogę i przeczucie nieszczęścia tego! O! bo to jest największe nieszczęście jakie spotkać nas mogło!
Byłam pewną, że ona nie potrafi widywać cię, żyć, mówić, uczyć się od ciebie i — nie rozmiłować się w tobie!
Celestyn milczał z głową spuszczoną. Chciał skłamać.
— Zkądże znowu to przypuszczenie. To jest wyjątek z jakiejś książki...
— Doskonale wybrany! zawołała Leokadya — i — dla czegożeś tak chciał się z nim ukryć przedemną?
— Właśnie dla tego, abyś dziwacznych z niego nie robiła wniosków...
Leokadya poczuła się w końcu obrażoną.
— Niech tak będzie — odpowiedziała z goryczą — odtrącasz mnie, nie będę ci się narzucała — czyń jak ci się podoba, ale mi nie odbierzesz tego przekonania, że ona się w tobie kocha...
Większy cios nie mógł nas dotknąć.
Łzy się jej polały z oczów, zakryła je chustką, chciała odejść, gdy Celestyn wzruszony zbliżył się do niej i — szepnął: