Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spoczynku, trochę pokrzepienia... wydobrzeje, utyje, i — powiadam pani, sto lat żyć może.
Księżna ręce załamała.
— Zmiłuj się, wygląda jak trup! krzyknęła.
— Ale to nic nie dowodzi! Rzecz przejściowa, chwilowa, stadyum rekonwalescencyi. Dać mu dobrego bifsztyku, starego wina, pobudzić siły — powiadam pani — ani go będzie poznać.
Księżna umilkła. Doktór ciągnął dalej, jakby nie rozumiał o co chodzi:
— O życie najmniejszej nie ma obawy, mogę za to ręczyć; natura silna, i nie ma lat trzydziestu!
Nie było już o tem mowy. Doktór w duszy się uśmiechając, pożegnał się bardzo grzecznie.
Co się działo z Jadzią — tego nawet matka znająca ją tak dobrze, nie mogła się dobadać. W duszy jej odbywała się walka, mało dająca się widzieć na zewnątrz. Chodziła drapując się w męczeństwo swe zawsze, lecz smutek był na czole. Sama powiedziała Celestynowi w chwili podraźnienia, że rozwodu żąda i żyć z nim nie może, miała wstręt i odrazę do chorego; lecz wspomnienie pierwszej miłości, dni tych burzliwych a rozkosznych, które z nim przeżyła, podróży do Włoch, pełnej epizodów idealnych — żal w niej budziło. W duszy czuła się winną; widziała, że on był czysty i padł jej ofiarą.
Czasem zrywała się jakby chciała przywołać go na nowo, przemódz się, być dla niego żoną pełną poświęcenia i czułości; potem duma, lenistwo jakieś ducha, urok tego życia pustego, owianego kadzidłem pochlebstw i hołdami, — strącały ją z wysokości.