Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie potrzebowałem też jej dotąd, odparł Celestyn, — spodziewam się nie być zmuszonym żądać... Mam jeszcze trochę, później znajdę jakiś sposób nabycia własną pracą.
— Jaki? zapytała Leokadya.
— Nie wiem jeszcze — rzekł brat. Wezmę za resztki, jakie mam, dzierżawę może u kogoś.
— Czy oni ci próbowali... szepnęło dziewczę nie mogąc dokończyć.
— Nie — Jadzia niewiele wie o tem, co się z jej pieniędzmi dzieje; ale utrzymuję regestra i złamanego szeląga nie wziąłem nigdy dla siebie...
Uścisnęła go siostra...
— Tak! tak — to dobrze! poczęła żywo. Nadto tyś był upokorzony... Wytrwaj w tem postanowieniu; gdybyś kiedy potrzebował, udaj się do mnie... Ja — my — mamy więcej niż przeżywamy... To nasze; to krwawy pot ojca naszego. Z ich rąk — nic — nic!
Służąca nadbiegła, wołając ich do staruszki; wstali więc, śpiesząc do przebudzonej, która się już syna dopominała. Leokadya po rozmowie uspokojona była i — weselsza.
Wieczór nadchodził, musiał więc Celestyn rozstać się ze swymi, gdyż wyjazd był zapowiedziany na dzień następny — miał do niego poczynić przygotowania. Wprawdzie spodziewał się zmiany i przeczuwał ją, lecz nie chciał dać do niej powodu...
Staruszka ze łzami pobłogosławiła syna, a siostra wyprowadziła go jak mogła najdalej.
— Pisz do nas częściej — rzekła, — potrzeba byśmy o sobie wiedzieli, i stanowili tę spójną całość