Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oni ciebie wszyscy, tak jak my, kochać muszą, bo któżby ciebie nie kochał?
Na to Celestyn jakoś nie odpowiedział, zaczął opowiadanie gdzie bywał... matka słuchała zachwycona. Obok stojąca Leokadya wejrzeniem pilnem badała brata. Przerażało ją to wyniszczenie twarzy, to wychudzenie rąk bladych, cera żółta. Zdawało się jej nawet, że bujne, piękne włosy jego znacznie przerzedziały...
Rok ten zaciążył na nim lat dziesiątkiem... Celestyn o ile możności starał się być wesołym, ożywionym, i matkę oszukał łatwo, bo ona go takim widzieć pragnęła — ale nie siostrę.
Leokadya widziała w tem zniszczeniu przedwczesnem brata cały przeżyty dramat jakiejś miłości niezdrowej, jakichś boleści tajonych — życia niezbadanych. Wszystko było zmienione w tym Celestynie, którego znała tak szczęśliwym i spokojnym; ciężar życia przygniótł go i jakby spłaszczył brzemieniem swem. Głos jego nie brzmiał jak dawniej, myśl nawet chodziła inaczej. Był to człowiek nieszczęśliwy, który jak ów spartański chłopiec lisa za nadrą szarpiącego mu piersi ukrywał...
Pilno było Leokadyi, dawniej powiernicy wszystkich brata uczuć i myśli, wziąć go na osobność i w imię dawnej miłości zmusić, aby sobie ulżył, a serce zbolałe przed nią otworzył.
Ale staruszka nie puszczała syna. Wszak ten jeden, jedyny dzień mógł jej darować, a potem — nie wiedzieć kiedy się już wiedzieć mieli, lub — może nigdy nie zobaczyć. Staruszka wzdychała do tego grobu, który sobie obok mężowskiego przygotowała.