Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Leokadya mówiła szydersko i namiętnie, spodziewając się, że to na matce uczyni takie wrażenie jak na ojcu i na niej. Zdziwiła się, widząc niemal radość tylko niespokojną w twarzy matki, która się zwróciła do Celestyna.
— No, to cóż znowu w tem tak strasznego i osobliwszego widzicie? odparła. A to mi się podoba? Cóż to? Celestyn nasz nie wart choćby i księżniczki, albo nie może ona wyjść za niego! A to — dobrze! Czegoż znowu desperować!
To mówiąc pani Monika zbliżyła się do syna i ściskać go zaczęła...
— Dajcież bo pokój tym fochom i dąsom — dodała żywo... Wszystko to egoizm, egoizm... Zdaje się wam, że Celestyna wam odbiorą i on się nas wyrzec będzie musiał dla niej... Najprzód wierzę, że poczciwe dziecko nas nie porzuci i nie zapomni, a potem choćby i siebie poświęcić dla niego przyszło?
Ruszyła ramionami.
— Duma i egoizm! dodała.
Obróciła się znów do syna przybliżając:
— Mów że ty? prawda to? jakże się to stało?
Zamiast odpowiedzi, Celestyn jakby mimowoli pokazał matce pierścionek, a ta w ręce uderzyła:
— Więc zaręczeni jesteście!
Lice się jej uradowało. Leokadya z politowaniem i gniewem spoglądała na matkę.
— Niech mama lepiej pójdzie ojca pocieszyć... rzekła... Biedny ojciec!
— Ale bo wszyscy, nie wyjmując jegomości, który tyle ma rozumu, potraciliście głowy, jakby się nie