Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tknął paraliż, a hrabina Roza... krew pewnie puści... ale co się stało — consummatum est!!
Litwin śmiał się ironicznie.
P. Joachim skamieniały patrzał na niego, a wargi mu się trzęsły i pot okrywał czoło.
— Boże — szepnął cicho — odwróć ten kielich odemnie.
Postawa starca, który naprzód o stół się musiał oprzeć, aby nie paść, a potem runął na krzesło, obudziła politowanie w Rymundzie.
— Czegoż znowu tak desperujecie! zawołał zbliżając się: — ani to pierwszy casus podobny, ani ostatni... Nie ma w tem nieszczęścia...
— Owszem, jeśli to prawdą jest — przerwał wybuchając z całą siłą stary — nieszczęście to jest dla nas takie, że większe nas spotkać nie mogło... Mój syn — mój poczciwy Celestyn posądzony będzie... oczerniony... on, który się o to ani starał, ani marzył o tem. Ale któż uwierzy!...
— Słuchaj asindziej — zawołał Rymund biorąc go za rękę — ja com znał księżniczkę i jej matkę, ja pierwszy wierzę, że nie on się starał o to, ale Jadzia go pociągnęła...
— Nie powinien się dać był pociągnąć — krzyknął p. Joachim. Nie rozumiem wcale tych zaręczyn, o których mi pan mówisz tak seryo... że w końcu nie wiem co trzymać o tem... ale mój syn nie mógł rozporządzać sobą — bezemnie i mojego błogosławieństwa... Z tego nic nie będzie.
Rymund się uśmiechnął dziwnie.
— Daj pokój stary — rzekł, — za daleko zaszło... nie