Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W głowie kołowały mu myśli dziwne — upokorzony, przygnębiony, machinalnie siadł do dorożki i kazał jechać do p. Michała.
Nie był pewien czy go zastanie, lecz szło mu o zyskanie na czasie — powrót do domu był dla niego tak strasznym, iż chciał go przynajmniej przeciągnąć.
Trafem, któremu niezupełnie rad był może, pana Michała zastał powracającego z biura i wybierającego się na obiad do rodziców.
Spojrzawszy na niego przyjaciel — zakrzyknął:
— Co ci jest? przypadek jaki? chory jesteś?
Celestyn podążył do krzesła, wsparł głowę na ręku.
— Daj mi odetchnąć — rzekł słabym głosem.
Michał ze swą energią, której nigdy nie tracił, stał nad nim z wyrazem politowania.
— Na Boga! — rzekł baba z ciebie. Co ci jest?
Wyrzut ten dotknął żywo Celestyna, zerwał się z krzesła...
— Mam prawo być jak mnie widzisz, pijanym, rzekł — każdy inny w mojem położeniu...
— Cóż się stało?
Celestyn podniósł rękę, ukazując mu pierścień na niej.
— Jest to przed chwilą mi dany zaręczynny pierścionek księżniczki, który matka mi wręczyła w przytomności opiekuna.
Michał osłupiał.
— Pft! — zawołał po chwilowem milczeniu — żartujesz! czyś oszalał?
— Słowo uczciwego człowieka. Tak jest...