Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kszemi ofiarami jest tu co do zrobienia. Wszyscy powiadają, że ruina jest nieuniknioną.
Sylwan nie dał mówić przyjacielowi, uśmiechnął się — i powoli przypominać sobie owe dobre czasy, gdy razem, częścią pieszo, częścią weturynem, z Bochenkiem wędrowali po Włoszech, wstępując do małych miasteczek i kościołków po drodze, śniadając i wieczerzając po nędznych albergach, w których często nic nad kwaśne wino, suchy chleb i twardy kawałek sera nie było.
Wojtkowi na sercu leżało, co najprędzej się swojem szczęściem pochwalić przed przyjacielem, pokazać mu śliczną Terenię i faworytkę Emilkę.
Pobiegł więc uprzedzić żonę o tem, jakiego miał gościa w domu, o którym, nie raz, ale tysiące razy, już jej opowiadał. Z tych wspomnień męża znała go pani — i ciekawą była zobaczyć.
Smutno to przyznać, ale widok takiego szczęścia domowego, jakiem się napawał Wojtek, na ludziach z niego wydziedziczonych, czyni prawie zawsze bolesne wrażenie. Człowiek mówi sobie mimowoli: Dlaczego ja tego nigdy osiągnąć nie potrafię?
Sylwan oprócz tego był pognębiony troską o los Michaliny i jej matki: wydał się więc pani Teresie ponurym i prawie strasznym.
W głosie jego i wyrazach malował się nienormalny stan wzburzonej duszy. Terenia, którą