Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doskonały człowiek, rozumny, poczciwy, lecz czego się dotknął, to popsuł. Łudził się sam, panie te trzymał w błędzie — i — koniec przyszedł smutny.
— Nie podobna, aby nie było ratunku!
— Jedyny ten, żeby p. Michalinę wydać za bogatego człowieka — rzekł Wojtek.
— I uczynić z niej ofiarę — dla kogo i dla czego? — rzekł Horpiński.
Wierzbięta popatrzył na niego.
Napierw — spytał — kochasz się w niej?... chcesz się żenić?... mów?
— Żenić się ani mogę ani myślę; znasz położenie moje — rzekł z powagą Sylwan. — Nie kocham się — ale szanuję pannę Michalinę, bo takich kobiet niewiele jest na świecie. O mnie tu mowy niema.
Ja się nigdy i nigdzie nie liczę; jestem wszędzie: młódką.
— Daj pokój — przerwał Wierzbięta — i pocałował go w czoło. — Znamy się dobrze i dawno.
— Mam dla tych kobiet wielką, serdeczną przyjaźń — ciągnął dalej Horpiński. — Nie znając mnie, przyjmowały życzliwie w domu, znalazłem u nich uprzejmość serdeczną. Nauczyłem się cenić pannę i — radbym, ile mi siły dozwolą — ratować ją i matkę.
Rachuję na ciebie, że mi pomożesz.
— Sylwanie kochany — ja nie wiem, czy najwię-