Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mniczy więc ten człowiek w istocie tu tygodniami z tymi prostymi jakimiś ludźmi przebywał.
Śledztwo już stanowczo to wykryło; pozostawało teraz dalsze jego prowadzenie, nierównie trudniejsze. Paczuski zamierzał znaleźć się niespodzianie w polu oko w oko z przebranym w sukmanę Horpińskim, i pochwycić go tak na gorącym uczynku. Tymczasem musiał plac przyszłego boju opatrzeć, z Jacusiem się naradzić — kłamstwem jakiemś swój pobyt tu pokryć. Czuł, że wziął na swe ramiona ciężar okrutny.
Przyszła nareszcie chwila pożegnania z ładną miłą wdówką.
Emil, które ostatnie pół godziny wystawionym był na pociski jej oczów, uśmiechy ustek i zalotne minki, bo wdowa podobać się chciała, choć nic złego nie miała na myśli — poczuł się poruszonym, ujętym... niemal tak ładniuchną i świeżą wydała mu się jak Maniusia, równie ponętną, a nierównie ponętniejszą, bo śmielszą w obcowaniu.
Błyskawicą przeleciało mu po myśli życie w takiem ślicznem gniazdeczku, z taką miluchną istotą — czasem wycieczka do Warszawy, niekiedy odwiedziny u matki. Nie byłoż-by to prawie szczęście?
Emil, mimo młodości, był trochę leniwy; widok tego portu obudził w nim myśli spoczynku.
— Co mnie do Horpińskiego! Dla czego się