Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
334

a wielkiéj piękności, te modlitwy i męztwo niewiasty, twarz jasną a rozrzewnioną przeora, poważne lice Miecznikowéj, zapałem wrące oczy Stefanka, czoło bohaterskiego wodza, i łzawe wejrzenie poczciwéj kobiéty co wszystko najdroższe ofiarowała Bogu, nie śmiejąc cofnąć swéj ofiary jedném głośniejszém westchnieniem — trzeba było widzieć obrazek ten ciasną ramą maleńkiéj fórty zamknięty, przed oknem widzów skryty, by pojąć jego uroczystą powagę.
Pan Czarniecki stał na uboczu i powtarzał wpół gniewnie, wpół radośnie — po dniu! po dniu! Podszedł mnie niegodziwie, ale oddam za swoje, zobaczemy!
Łatwo wyobrazić sobie można, z jakim niepokojém wszyscy od fórty wstąpili na mury.
Najmężniejszy z obrońców Częstochowy, szedł się mierzyć z tysiąc razy silniejszym nieprzyjacielem, w jego paszczę się rzucając z bohaterską odwagą! Przeor, Miecznikowa, wszystka ślachta wyjściu przytomna, skoczyli na blanki patrzéć i modlić się na ich intencją. W kościele sub tuum praesidium przed ołtarzem śpiewano. Czarniecki już działa ustawiał, puszkarzy napędzał, nabijał, celował i poglądał okiem pełném zazdrości i chciwego męztwa.