Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
329

— Tak! tak! ani słowa, niechętnie mruczał pan Piotr — Ślicznie obmyślano! są racye, ale exkludować mnie od téj uczty, panie mieczniku, nie po kawalersku! nie!
Pomimo, że Carniecki był chmurny, uściskali się jednak.
— Daruj panie Pietrze, nie gniewaj się — mówił Zamojski, wy to najlepiéj wiecie co to za męka siedzieć tak, patrzeć na szweda, a nie ruszać się; wy swoje zrobiliście.
— Ba! kiedy to co było — zawołał Czarniecki — a w dodatku robiłem wycieczkę po nocy, wykradliśmy się jak złodzieje; a tu po dniu! Aj! aj mieczniku! djabelnego spłatałeś mi figla, a ja głupi żem się nie domyślił. Ale stało się.
Zamojski zacierał ręce i śmiał się ochoczo, a taki był rad, że drżał jak dziecię, któremu nową pan rodzic przywiezie zabawkę; za to pan Piotr chodził zasępiony i urażony, choć się z resentymentem ukrywał jak mógł.
Nadszedł przeor i bystrem okiem zmierzył obu.
— Co to panie Pietrze tak koso poglądacie mi cóś, a pan miecznik czegoś się śmieje.
— Wielka rzecz! — bankiet sobie sprawia i