Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
319

Zamojski pamiętny kłótni ostatniéj pójsć nie chciał, Czarniecki wolał z nim zostać na murze.
Starosta długo smażył przemowę i racje, długo zajeżdżał z prawa i z lewa wychwalając Millera, wielbiąc Karola Gustawa, unosząc się nad sercem Wejharda, nareście ad rem przystąpił, a że to był człowiek wysoce ceniący bezinteressowność, bo sam nigdy się na nią zdobyć niemógł, począł od sréber.
Przeor się zlekka uśmiechnął.
— O srébro te — rzekł — jesteśmy spokojni, są one w ręku kwarcianych pod waszem panie starosto dowództwem zostających, nie ulegają więc żadnemu niebezpieczeństwu — niemogły w lepsze dostać się ręce — To co u Millera, wątpię żebyśmy zobaczyli, ale mniejsza i oto.
— Generał powróci wszystko co do odrobiny.
— Prawdziwie, wspaniałomyślność wielka, oddać nam naszą własność! — rzekł Kordecki szydersko.
— Zdobycz — podchwycił starosta.
— Zdobycz kościelną! a! niechże się nią cieszy — nie pierwsza to.
— Ale Miller daje wam przy tem złote warunki, niepodobna żebyście ich nieprzyjęli xięże przeorze — Bójcie się Boga, gubicie się... Do-