Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
307

Była to godzina chóru, zakonnicy wszyscy znajdowali się na nabożeństwie swojém; szmer modlitwy rozlegał się w kościele, gdy szwedzkie działa wymierzone na samą świątynię, strzelać poczęły.
Miller wiele rachował na słabość murów długiémi oknami przeciętych i kierowano kartauny tak, aby podciąć u dołu mury a obalić je. Straszliwy huk zagłuszył modlitwę, ale jéj nie przerwał; w tém usłyszano na dachu kościelnym druzgocące się krokwie i belki... blady przestrach ogarnął starców, ale przytomność przeora, który się modlił nieulękły, nie dozwoliła uciekać... Ogień działowy co chwila stawał się żywszy, zdala dochodziły krzyki i łoskot niepokojący.
Wtém, zdało się jakby gmach cały miał runąć i ziemia rozstępywała pod nim; wszyscy zakonnicy, oprócz przeora, na ziemię upadli; dym, pył, kurzawa, gruzy napełniły przybytek... kula od kościółka ś. Barbary puszczona, rozbiwszy okno, z częścią muru po nad głowami mnichów, przeleciała w sam środek gmachu. W téj saméj prawie chwili, druga w bok kaplicy w ścianę Janitorium uderzywszy, okna w niéj połamała. Chwila to była okropna i popłoch niewyrażony, dalekie krzyki szwedów, jęk boleśny zakonników,