Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
273

wojenny, to dworski liżyłapa, zwiódł mnie i zwodzi — On wszystkiego przyczyną.
Z gniewem, ze złością patrzał jeszcze Miller na swoich, którzy szli nie idąc, wracali, strzelali bezskutecznie i zdawali pędzeni na gwałt, zbliżać do twierdzy. Tysiące drobnych przeszkod nieustannie przerywały szturmy przedsiębrane: tam łoże armatnie się zepsuło, obsunęła kartauna, ówdzie wóz z prochem zagrzęzł, kula klasztorna zabiła puszkarza, dano rozkaz niezrozumiale i spełniono niezręcznie, słowem wszystko szło nic potém; a żołnierz na wszystko jedném opowiadał słowem: czary! czary!
Ciury szwedzkie, Finlandczycy i inni tak już byli znużeni tym bojem bezkorzystnym, a w ciągu nocy niepokojem i chłodem, że Miller im nazajutrz dać musiał wypoczynek. Śnieg już chwilami poczynał ziemię pokrywać, mróż chwytał, robota każda stawała coraz cięższą, generał odstąpić niechciał; w nocy jeszcze stężała ziemia na ćwierć łokcia. Żołnierze głośno sarkali i przeklinali.
Złożono znowu radę wojenną; każdy z półkowników zdanie swoje objawił, jeden Wejhard nic mówić nie chciał. Xiąże Hesski radził natychmiast ustąpić, Sadowski chciał późniéj świe-