Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
246

Obejrzał się Zamojski, łza zakręciła mu w oku, w sercu podwoił się zapał...
Dzwony biły, muzyka śpiewała... widok bohaterskiéj garści był cudowny.
Ten lud pobożném uniesiony uczuciem i zagrzany odwagą nieludzką, ci mężowie pomięszani z kmieciem w obronie wspólnéj świętości; a obok w kaplicy w przestankach gromów, rozlegający się donośnie śpiew nieustraszonych mnichów i modły bezsilnych...
Najbojaźliwsi nawet nabierali serca i palili się w tém ognisku, Czarniecki wołał: —
— Czemuż i ja nie mam tu syna, czemuż nie mam z sobą żony, i oniby dali taki przykład jak Zamojscy! ten człowiek we wszystkiém mnie prześciga!
Kordecki jeszcze się modlił, zdał swą władzę na dwóch dowódzców, leżał krzyżem... to także był bój, ściągał on pomoc z niebios..
Po Mszy, po Loretańskiéj Litanji, wystawiono przenajświętszy Sakrament, i Swięty Boże, rozległo się szeroko jękiem błagalnym..
Przeor zbliżył się do ołtarza, ujął w ręce złocistą Zygmuntowską Monstrancję, i szedł za kościoł.
Dokąd? — On z panem panów, z Bogiem do