Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
237

chodzić poczęli, potém o kiju pociągnęła się ku pustéj izdebce Lassoty, ku murom. — Chciała się spotkać ze Stefankiem, ale ten był przy ojcu czy matce; chciała pomówić z Płaziną, ale ta dobrawszy sobie towarzyszek, poleciała zajrzeć w oczy kwarcianym i opatrywała... tatara.
Siadła więc stara u muru pod okienkiem, gdzie śliczne owe dziécię chléb jéj dawało, i tak pozostała do wieczora. Już się miało na zmierzch, gdy nagle powstała, pomyślała chwilę i jakby cóś postanowiwszy, poszła wprost tam, gdzie stał Krzysztoporski.
Był sam jeden, — xiądz Mielecki śpiewał nieszpor w kościele.
Na widok żebraczki, jakby go niepokój jakiś ogarnął, zbliżył się do wschodków wiodących na mur, i chciwe w niej zatopił oczy.
Ona podeszła śmiało ku niemu.
— Mikołaju, — zawołała znajomym mu głosem, na który się wzdrygnął... — nie omyliłeś się, cień to znajoméj tobie! cień zgryzot twojego sumienia... to ja!
Krzysztoporski drżał jak przykuty do miejsca.
— Widzisz, — mówiła stara, — co ze mną uczyniła pokuta: obłąkaną, szaloną żebraczkę, pośmiewisko ludzi... Ale w duszy dała mi spokój...