Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
175

skłaniał. Któż winien że je barbarzyńskiem postępowaniem, zerwał Miller.
— A kto go rozdrażnił? — spytał Kaliński.
— Chyba pokora nasza! — odparł Kordecki.
— Powiedzcie, umyślne podstępy...
— Panie starosto, do kogo to stosujesz? zawrzał Zamojski znowu, podstępem tylko idą szwedzi i szwedzcy zwolennicy.
— Niémam tu co mówić i robić, — wstając zawinął się starosta — róbcie jak wam lepiéj, lecz pomnijcie że Miller nieprzebaczy zwyciężonym, a zwyciężyć musi.
To rzekłszy wyszedł, a gwar po nim i wrzawa wzbudzone słowy jego, powstały. Wszyscy bojaźliwsi naglili przeora, aby traktował: niemógł się im opierać, spójrzał na Zamojskiego w sposób znaczący i rzekł:
— Będziemy traktowali, ale chcecież bym ratując was, wpuścił tu lutrów, kalwinów, i katolików co się, żyjąc z niemi, ich bluźnierstw pouczyli.
— Niech Bóg uchowa od tego nieszczęścia.
— Chcecież by święty nasz ołtarz zbezcześcili i splamili?
Zamilkli razem.
— I ja pragnę pokoju, zgody, układów, ale mogęż przystać na to, bym świętości nasze, jak