Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
174

Kaliński spadł nieco z dumnego tonu mowy, ale nadrabiając fantazją — rzekł jeszcze:
— A! jak sobie chcecie! zawsze Kassandrom licho! nie trzeba prorokować nieszczęść, bo ludzie w nie nieuwierzą aż poczują. Róbcie więc po swojemu, mnie do tego nic, ja ręce umywam.
— Nie umywajcie rąk jak Piłat; rzekł Zamojski, abyście jak on winni nie byli.
I już-by może przyszło od tych słów do żywszéj kłótni, gdyby nie zapukano do drzwi Definitorium, a brat Paweł pod pachą trzymając stary habit Kordeckiego, który łatał, drugą podał list od szwedow przysłany.
Porwał go zaraz u drzwi Kaliński: że był otwarty, rzucił nań okiem.
— Ha! to zapewne są działa z Krakowa, lub wkrótce nadejdą, bo oto i list do was Wittemberga.
W istocie było to pismo naczelnego wodza, który poddać się nakazywał, nieposłusznym groził, a ręczył że szwedzi zdrady żadnéj na szkodę Częstochowéj nie knują. Przeczytał Kordecki i zamyślił się, jakby rady w sobie szukał, obrócił do Paulinów i po chwili rzekł do Kalińskiego.
— Wszakżem od dawna do traktowania się