Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
120

było, by zmienić szmery niechętne, czasem w zawstydzone milczenie, czasem w chwilowy zapał.
Ślachta rada-by się była bronić, ale wieść o wzięciu Krakowa, o zagarnieniu Wolfa, o pobycie stałym króla na Spiżu i o mniemanych Rakuskich posiłkach, których więcéj się obawiano, niżeli im ufano, — odejmowały wszelką nadzieję; wszyscy wołali — Finis Poloniae, i łamali ręce sam na sam, choć się krzepili dla drugich. Cóż powiedzieć o ludzie, co szedł zmuszony lub zapłacony do walki, niepodniesiony do niéj sercem jeszcze, u którego każdy posłuch znajdował wiarę; zarówno Chan Tatarów idący w pomoc Janowi Kazimierzowi, jak rzeź połowy Polski przez Szwedów uknuta.... Lud codzień się wahał, i oddawał, to nadziei niepewnéj, to bezmiernéj rozpaczy, drętwiał znużony, lub szedł walczyć jakby szałem zdjęty... Chwilami przed obrazem mężniał w kościele, podnosił się do gotowości męczeństwa, ale to były — chwile tylko.
Takie to zbiorowisko ludzi, taką garść miał pod sobą Kordecki i z nią, potężną duszą, a wiarą, bronił się kilkotysięcznéj sile, staremu wodzowi co życie spędził w boju, zdradzie, przemocy i groźbom...