Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
301

nas za bajbardzo, trzeba mu to wybić z głowy, żeby nas inaczéj przecie uważał, niech się lepiéj lęka! Przeszłéj nocy dobrze opatrywałem ich oboz, z wieczora ze wszystkich stron wychodziłem mu się przyglądnąć; nie mają najmniejszéj ostróżności i żartują z nas sobie, nie licząc nawet Jasno-Górzan za żołnierzy. Ich kohorty podsuwają się pod same mury, bez straży, bez podjazdów, nie dbając na nas wcale. Bóg to widocznie tak ich zaślepił, a nam trzeba przy tém upiec swoją pieczeń.
— Jakim sposobem? spytał przeor.
— Jak? najłatwiéj! Oto biorę ludzi ochoczych, wysuwam się bramką od wschodu, po cichu przechodzę czaty (jeśli są!) i z tyłu na oddział ich napadam, który w rogu od wschodo-północy leży ognie paląc, pijąc i hulając noc całą; nic łatwiejszego, nic pewniejszego. Nim oni za broń pochwycą, my ich pobijemy... Kordecki się zarumienił.
— Takich mi ludzi dawaj! zawołał ręce podnosząc do góry, takiéj wiary, takich serc, a nasz kraj nie padnie ofiarą piérwszego zdobywcy co się o niego pokusi. Wśród zwątpienia, rozpaczy, spodlenia, jak kwiat wśród chwastów rosną jeszcze wielkie dusze. Idźcie, idźcie w I-