Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
261

bożeństwo z resztą kul, co ich wczoraj przez mur przerzucić nie mogła, — szła także za processją, ale ze zmienioną twarzą. Wzrok jéj osmutniały i niespokojny wyszukał w tłumie tych dwóch ludzi i wracał ku nim nieustannie. Śmiech co jéj usta wyginał zwykle, zbiegł z warg zmarszczonych, które posępny wyraz przybrały. Szła i patrzała, a oczy jéj radeby się rozedrzéć na dwoje; to padały na starca, to na Krzysztoporskiego, z litością i strachem naprzemian; to na Hannę, na którą z niewysłowionym miłości poglądała wyrazem. Długo tak szła aż pod drzwi kościelne, i gdy się dwaj nieprzyjaciele zwarli oczyma, zadrżała, odwróciła się, poznała co w ich duszy się działo, stanęła jak przykuta w miejscu i już nie powróciła do kaplicy. Sparła się o mur i pozostała przy nim cóś szepcząc, czegoś się miotając dziwnie; lecz że ją zdawna miano za szaloną, nikt na to nie zważał.
Wszyscy wyszli z kościoła, i dopiero wówczas w puste jego mury kadzidłem i modlitwą świeżą przesiękłe, wstąpiła powoli żebraczka, wprost idąc przed obraz Bogarodzicy. Tu padła krzyżem na posadzkę, i tak została, dopóki jéj zakrystjan wyjść nie rozkazał, zamykając kaplicę.