Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy stanęli przed gniewnym Wejhardem, niewiedział w początku jak sobie postąpić, czy z razu gniewać się i rzucać, czy traktować chytrze a łagodnie; znać było w błysku oczów jego, chwilę téj niepewności, która szybko mignęła i wódz przybrał ton wyższości, państwa i powagi szyderskiéj niekiedy, niekiedy protekcjonalnéj, starając się utrzymać na wyżynie, którą zajął sobie na stanowisko tego boju.
Xiądz Benedykt postąpił kilka kroków, skłonił się poważnie i począł:
— Nie możemy wyjść z podziwienia, jaśnie wielmożny panie, i oczom własnym niedowierzamy, widząc cię tutaj i przekonywając się, że was a nie kogo innego oglądamy, sprawcą wczorajszéj napaści nocnéj. Mieliśmy prawo widzieć w tobie panie, opiekuna, obrońcę, czciciela téj Matki Bożéj obrazu, do którego stóp przybywałeś niegdyś z modlitwą w cale innéj postaci — Godziłoż się nocą, najeżdzać to miejsce, szturmować do bram przybytku, wrzawą usiłować nas zastraszyć i pod obrazem cudownym krzyki żołdactwa sprośne, rozpuścić?...
— Co się stało, przerwał Wejhard — to się stało, i nie myślę bym za to w sumieniu mojem odpowiadał; uczyniłem to dla własnego waszego