Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/511

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bo głowa jest! — rzekł dumnie. — Ale mów mi o tym przeklętym Słodkiewiczu... Nie możnaby na niego użyć jakiego środka... to łajdak... To mnie mocno niepokoi: gotów mi szyki pomieszać... Spłacę go, to prawda, ale zawsze to mi zrobi różnicę... Nie możnaby?...
— Nic nie można, — odparł Smoliński — zaprzysiągł się, że choćby miał stracić kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy rubli, na swojem postawi.
— Czegóż on chce? — spytał hrabia, mieszając się coraz bardziej.
— Albo ja wiem? — ruszając ramionami, szepnął Smoliński.
Dendera żywo zaczął się przechadzać po pokoju, aby pokryć niespokojność, która go opanowała.
— Słuchajno! — rzekł do Smolińskiego. — Ty wiesz, o co poszło temu...
Smoliński się rozśmiał i usta zakrył.
— A, francie, wiedziałeś o wszystkiem!
— I wyprorokowałem, co z tego będzie...
— Ale bo mnie ten twój Słodkiewicz nie zrozumiał: rozgniewał się, poleciał... Słuchaj, — pocichu począł, zbliżając się do niego — powiedz mu, niech do mnie przyjedzie, możemy się porozumieć, pogadamy... coś... A teraz żegnam cię, Smoło, — zakończył Dendera, czując, że dłużej ukryć nie potrafi wzruszenia — pamiętaj, o co cię prosiłem... pamiętaj...
Eks-rządca cicho wyniósł się za drzwi.
Jak tylko wyszedł, Dendera padł na kanapę, sił mu już brakło do walki. Strach paniczny, strach jakiś przeczuciowy wstrząsać nim począł: chwycił się za głowę, ściął zęby i nieruchomy, jak wkuty, pozostał w niemej rozpaczy. Kilka godzin upłynęło, nim przyjść potrafił do siebie. Być zmuszonym, jemu! traktować ze Słodkiewiczem, gburowi dozwolić starać się o rękę córki! poświęcić dumę rodową i arystokracyjne swe pretensje obawie ruiny! Tego hrabia przenieść nie mógł, czuł się tak upokorzony, tak zgnieciony, że śmierci zapragnął.