Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Hrabia, jakby w przeszłości nic sobie do wyrzucenia nie miał, starał się być miłym, wyraźnie prosił przebaczenia i zapomnienia; pokorny, cichy, uśmiechnięty, ledwie nie dobroduszny, dumę schował do kieszeni. Sylwan zmienił ton, sposób obchodzenia się zwykły, słuchał, raczył odpowiadać, pytał nawet. Hrabina zukosa mierzyła probierczym wzrokiem tego Wacława, do którego przez długie lata, nie wiem, czy dwa słowa wyrzekła, prócz rozkazów i wymówek. Cesia była zbyt zręczna, żeby się z chętką gwałtowną podobania wydać miała; pojęła, że nagła zmiana byłaby złą rachubą, że jeśli co Wacława do niej pociągnąć może, to wspomnienie; wpadła więc śmiało, śmiejąc się szydersko i natarczywie naskakując przybyłego.
— A! witam pana! — zawołała nareszcie.
Wacław ukłonił się milczący.
— Winszujemy! winszujemy! Ale powiedzże nam pan, ten amerykański wujaszek jestli to rzeczywistość, czy tylko puf sąsiedzki?
— Dotąd, jeśli puf, to przynajmniej urzędowy — odpowiedział Wacław z uśmiechem.
— I ilość tego spadku aż na miljony doprawdy się liczy?
Wszyscy, radzi śmiałości Cesi, słuchali, nie śmiejąc wprzód tak drobnostkowie rozpytywać go sami.
— Prawdziwie nie wiem, — rzekł sierota — likwidacja nieskończona; wiem tylko, że mam ładny hotel w Paryżu, coś tam na banku (kilkadziesiąt akcyj), coś w rentach pięcio- i trzy-frankowych, które dziś dobrze idą, jakąś willę na wsi i dość papierów różnych kompanij.
— Cuda! cuda! — śmiejąc się, zawołała Cesia. — A pan to jakoś bierzesz tak naturalnie, zimno, jakby to nie było wcale dziwnem, romansownem, przerażającem, sennem...
— Ja to biorę — podchwycił Wacław — jako rzecz prawie mi obojętną; przywykłem do ubóstwa, niewiele cenię to, co posiędę. Będę niezależny, przydam