Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

napływie rodaków; krzątała się niezmiernie, aby ich wciągnąć w swe koło i nawrócić na swą orthodoksję. — Pomimo żywego wstrętu, jaki miała do wielu osób, uwagi praktyczne ojca duchownego zniewoliły ją do niezrywania stosunków z nikim, do nadzoru nad wszystkiemi, do powolnego czatowania na godzinę łaski i natchnienie z niebios. Charakter jej wymagający nieustannej krzątaniny, zajęcia, szeptania, intrygowania, wybornie się zgadzał z misją, jaką wzięła na siebie....
Tak tedy gronko owe w chwili, gdy się już rozbić miało i ziarnami roztoczyć po świecie — choć nie zbyt spójnie zostało na zeschłej łodydze.
Ziarna te tylko poodsuwały się nieco od siebie.
Tatko długo myślał co zrobić z sobą, ale jemu trudniej było Rzym rzucić niż innym. Z tém słowem miłości na ustach, które wiekuiście powtarzał, nie znalazłby był kąta, gdzieby był cierpianym... W kraju śmiano by się zeń jak z monomana, tu był znośnym, to Rzymu odpowiadało jego pielgrzymiej postaci.
Jedną tylko miał troskę, aby go, jak innych wielu, za brak orthodoksji, za pewną swobodę ducha i przekonań, mimo najgorętszej pobożności nie wygnano ze stolicy świata... w której nie wszystkim gościć wolno... gdzie szczególniej nad ziomkami naszemi kontrola jest ostrzejsza... dla tego może, iż zbolałym najwięcej przytułku potrzeba. Winien był w istocie wiekowi, egzaltacji swej religijnej, przez którą zawsze do słabnącego starca wnijść się spodziewano i w nim rozgospodarować — że go tu cierpiano. Nawet panna Dorota postrzegłszy, iż w ostatnich czasach osmutniał,