Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Trzeci raz jestem u ciebie — zawołał głosem znużonym przybyły — nie chciałem ani biletu ani nazwiska zostawić, bo nie życzę sobie aby głoszono żem tu przybył... Wiesz o mojem nieszczęściu?
Grzybowicz za rękę go ścisnął.
— Wiem — odparł — ale chodźmy no do środka. I wprowadził gościa do swojego skromnego apartamenciku, który jak na kawalerski — bardzo mile choć skromnie wyglądał.
Śmiano się z Grzybowicza, że był przesadzenie porządny, że pedancko strzegł się pyłu i nieładu, że u niego każda rzecz miała miejsce wyznaczone, — pozwalał się wyśmiewać, lecz trybu nie zmieniał. Siedli, a Fantecki otarł pot z czoła i westchnął.
Grzybowicz stał przed nim.
— Oszczędź sobie mój drogi połowy opowiadania — rzekł — żona twoja mieszka u swej przyjaciółki Rumińskiej i ja — wiem już z jednej strony wszystko.
— To tak jak gdybyś nic nie wiedział — z pewnego rodzaju spokojem odezwał się Fantecki — posłuchaj — przyszłem do ciebie po radę.
Znasz mnie prawie od dzieciństwa — siedzieliśmy w szkole na jednej ławie, spotykałeś mnie w życiu — znasz mój charakter, moje wady i — jeźli mam, jaką niezłą stronę. Sądź.
Wiesz żem w walce z sobą wyrobił sobie stałe zasady od których nie odstępuję — pedant jestem, mówią ludzie, być może — ale chcę być logicznym. Raz w życiu niepokierowałem się logiką i za to pokutuję... Przetrwałem na wsi około gospodarstwa, z książkami, na osobności pierwszą młodość moją. Stęskniło mi się, byłem sam, serce dopomniało się o prawa swoje. Pomimo zajęć jakie sobie tworzyłem — życie stawało się nieznośnem. Wyjechałem do Warszawy w celach czysto gospodarskich... chciałem się też rozeznać nieco i życia zaczerpnąć. Tu spotka-