Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Przy małej Berdyczowskiej ulicy w Żytomierzu, w onych czasach, dworek z ogródkiem cienistym, a nie nazbyt starannie utrzymywanym, którego tylko cząstka bliższa domu, miała gracowane ścieżki — zajmowała, rodem Warszawianka, żona niegdyś zamożnego obywatela, osiadła tu dla wychowania córeczki, pani Balbina z Drzazgowskich Rumińska. Majątek jej był w dzierżawie od lat kilku, ona sama wsi nie lubiła, wzdychała do Warszawy, do miasta, ale okoliczności się tak składały, iż nie mogąc jeszcze wyrwać się — z tego przeklętego, jak go nazywała Wołynia, czas spędzała w prowincyonalnem miasteczku... Interesa po mężu na nią spadłe, stosunki familijne, zmuszały do tej ofiary. Pani Balbina, chociaż miała czas żyć z mężem lat parę i owdowieć, nie doszła była jeszcze lat trzydziestu.
Nigdy piękną nie była, ale, co lepiej, miała wiele wdzięku, umiała się podobać, ubierała się umiejętnie i uchodziła za piękność, a nawet wieku jej nie dodawano, tak zręcznie go pokrywać umiała.
Twarz jej na pierwszy rzut oka nie mówiła nic. Zdawała się powszednio przystojną, usta, nos, oczy, niczem się nie odznaczały, lecz gdy to wszystko w ruch weszło, gdy się ożywiła rozmową, gdy się podobać zapragnęła, gdy puściła cugle nader wprawnemu językowi, szczebioczącemu z naiwną łatwością po francusku, po polsku, a nawet nieco po włosku (bo pa-