Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Kalasanty napróżno drzwi zapierał, przybyły klamkę chwyciwszy, otworzył je, ale otwarłszy zobaczył, że przeciwległe od pokoju bawialnego wązką firanką przegrodzone, stały otwarte, a w nich Zygmuś Skalski i ks. Wikary stali patrząc ciekawie. Zląkłszy się ich wejrzeń musiał się cofnąć. Drugiego wyjścia nie było, a czynić z siebie widowiska nie chciał — i spojrzał na nizkie okno izdebki od podwórza — ale to było hermetycznie zamknięte. Wiedział że już po sąsiedzwie przez ludzi wieść się roznieść musiała o jego i pani Fanteckiej ucieczce, czuł że go oczyma piec będą złośliwemi.
Był to przedsmak tego co go w przyszłości oczekiwało.
Kalasanty zbliżył się i wziął go za rękę z wyrazem współczucia.
Panie Bernardzie, siądź, spocznij, odetchnij, daj się przekonać — co gotujesz matce i sobie...
Na to wszystko nie odpowiadając młodzieniec patrzał na okno; podszedł ku niemu i ręką chwyciwszy za nie chciał gwałtem je otworzyć, ale okno od dawna nie odmykane oparło się, a gospodarz nie wiedząc co radzić — zawołał.
— Czekaj pan, ciekawym dam odprawę i wyjdziesz odemnie przynajmniej jak wszedłeś, drzwiami. W dziedzińcu parobków i ludzi pełno — coby u licha pomyśleli, że u mnie w domu awantura się stała...
To mówiąc gospodarz poszedł szybko do drzwi, otworzył je, ale ze stojącym z drugiej strony olbrzymim Zygmusiem zetknął się nos w nos. Dawał mu znaki aby ustąpił, nic to nie pomogło, zuchwale, ze zwykłą sobie poufałością, Zygmuś wtargnął i poszedł ogromną dłoń wyciągając do Bernarda.
— No — dzień dobry ci — rzekł pół uśmiechnięty dziwacznie — cóż to, nawet starych znajomych nie witasz? hę? Wstydzisz się! Co u djaska!
Gdybym ja co podobnego dokazał, jeździłbym się za biletami pokazywać. Niechaj stare trutnie rwą