Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stkich przyjaciół Fanteckiego — a ten ich ma nie mało — oburzy...
Nie mogę, nie mam! bardzo mi żal, ale to niepodobna! niepodobna!
Bernard stał blady i osłupiały... Znać rachował na pomoc pana Kalasantego, a może była to jego ostatnia wybawienia nadzieja — te wyrazy ostre i wprost odmawiające uczyniły na nim lekkie wrażenie że się zachwiał i za stołek obok stojący pochwycił.
Panu Kalasantemu żal się go zrobiło.
— Siądź pan, spocznij — jesteś zmęczony, a — posłuchaj mnie, do domu wracaj, z matką się pojednaj — Fantecka powróci też do męża... wyjedziesz na jakiś czas i wszystko się ułoży.
Bernard słowa nie mówiąc stał patrząc w ziemię — w oczach mu się kręciły łzy — a usta trzymał zaciśnięte jak ktoś co się od płaczu i łkania hamuje...
Myślał tak chwilę, potem posunął się nagle ku drzwiom, skłonił lekko, nie patrząc na gospodarza i chciał wychodzić — pan Kalasanty mu zastąpił drogę.
— Z gniewem nie odchodź, proszę, zawołał gorąco i szczerze — życzę ci jak najlepiej — ale do sprawy tej sumienie mi nie pozwala ci pomódz...
Bernard spojrzał przelotnie, zdając się nie słyszeć co doń mówiono, skłonił się raz jeszcze i wziął za klamkę. — Gospodarz stanął we drzwiach.
— Nie puszczę, rzekł... panie Bernardzie, pan nie obrachowałeś skutków tego kroku...
Młody milczał, ciągle oczy trzymając spuszczone.
— Bardzo przepraszam żem trudził pana podsędka — rzekł zimno — jak skoro nie można... i prośba moja odrzucona, nie mamy o czem mówić więcej.
Spiesznie przysunął się do drzwi, powtarzając:
— Bardzo pana przepraszam...