Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan o tem wątpisz! krzyknął Zygmuś — to mi dobre!
Jeszcze nie dokończyli rozprawy gdy konno nadbiegł Skalski sąsiad najbliższy pana Kalasantego i zaledwie z kulbaki zlazłszy — począł wołać w sieni:
— Koniec świata! wiecie panowie — Bernard od matki nocą uszedł... w Stadnicy sądny dzień!
— Któż o Bernardzie wam doniósł? kto? zapytał Kalasanty, ja go wczoraj widziałem i mówiłem z nim, powracał do domu, najspokojniej.
— Najpewniejsza w świecie rzecz. Wieczorem z matką miał gwałtowną rozprawę — Marszałkowa, jak wiecie, kobieta surowa, żartować z siebie nie daje, musiała go zgromić — a ten — niewiele myśląc, drapnął.
— Ciekawym dokąd, o czem i na jak długo? rzekł Kalasanty. — Pani Fantecka nie ma nic, on może mieć tylko to co matka da, miłość o głodzie nie daleko zajedzie.
— Wistocie rzecz to ciekawa jak się skończy ta historya — to pewna, że Fantecki co by się miał cieszyć, że się żony pozbył, z którą cierpiał męki czyścowe, w rozpaczy słyszę — rzekł Zygmunt...
— A Marszałkowa? zapytał ksiądz.
— O! Marszałkowa — dodał Skalski, po tej nie pozna nikt choćby z boleści konała — to Spartanka.
Tam, ręczę wam, w domu się nic nie zmieniło na włos...
— Słowem awantury! awantury! machinalnie odezwał się wikary.
Przed oknem przesunęło się coś, jakby jeździec na koniu, gospodarz wyjrzał nie powiedział nic i wybiegł na ganek.
Wszyscy goście ścisnęli się około okien usiłując dojrzeć przyjezdnego, ale najszczęśliwszym udało się tylko dostrzedz tył konia którego Zygmuś obejrzawszy zawołał — Jak Boga mego kocham — to wierzchowiec Bernarda!