Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak się masz ojczuniu — w ganku go powitał gospodarz... oto mi gość. Dziękuję, żeście o mnie nie zapomnieli...
— Byłbym minął, ale grzeszna ciekawość mnie sprowadziła, przyznaję się — rzekł duchowny — słyszeliście co o pani Fanteckiej? czy to prawda...
— Ale co? zapytał pan Kalasanty, bo różne rzeczy plotą...
Porzuciła słyszę męża i pojechała do Żytomierza o rozwód się starać!
— Kiedy?
— Miałaby jakoby dziś wyjechać!
Gospodarz ramionami wzruszył, spojrzeli po sobie — i oba głowami pokiwali.
— Co to jest? Czyżby ten młokos? zapytał wikary...
— Młokos! co tu młokosa winić, to dzieciak — zawołał Kalasanty — jeśli winien kto, to ona...
— Źle jej było! dodał ksiądz — człowiek zacny, dobry, na palcach przed nią chodził...
— I popsuł... dorzucił Kalasanty — ale — co o tem mówić — jeszcze bajki być mogą.
W tem zaturkotało i oknem wyjrzawszy postrzegli młodego Zygmusia, pieszczonem tem imieniem przezwany dla kontrastu, gdyż chłop był jak dąb — posiadacz małej wiosczyny, którą dojadał wesoło... Ten wpadł jak burza, głową się o niski uszak stuknąwszy i zawołał...
— Piękna Seweryna męża porzuciła, już jej nie ma! wiecie. — Dziś rano spotkał ją Zembrzuski na gościńcu pędzącą do Żytomierza... Ciekawa rzecz, co zrobi marszałkowicz i co powie purytanka pani marszałkowa, która na nas jak na zbójców patrzała, choć żaden z nas żony drugiemu nie odkradł...
— Tak! tak, przerwał wikary — wolelibyście bałamucić je i mężom zostawiać! O wy! świętoszki! patrzajcie...
Gospodarz się śmiał.
— Ale zkądże data, że marszałkowicz...