Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie to pan Marszałkowicz był tak długo? odezwała się staruszka.
Chodziłem tak... bez celu... odpowiedział siadając Bernard...
Rozmowa się nie kleiła, pytać go nie śmieli. Prozorowicz czytał w twarzy a raczej syllabizował i nie był pewny, czy już się wszystko skończyło, czy dopiero koniec gotował. Zapytać nie mógł i nie śmiał.
Bernard po chwili sam wtrącił.
— Czyby jutro nie mógł jechać do Stadnicy... panie Burgrabio...
— Jutro? a bardzo dobrze! bardzo dobrze! — zawołał stary, ja konie natychmiast zadysponuję. Tu nie ma czego siedzieć — jak Boga kocham, dworek niewygodny — a reszta psu na budę się nie zdała.
Odwrócił się Bernard pytającą minę zrobiwszy.
— A no tak! począł Burgrabia — nie chciałem wprzódy mówić nic, aby to za potwarz i intrygę nie uchodziło — ale — jak mi Bóg miły — Solecki od tygodnia zaręczony z tą jejmością, aż mi...
Tu splunął i nie dokończył, popatrzał na Bernarda, który w komin na ogień miał zwrócone oczy, uśmiechał się zimno ale boleśnie.
Prozorowicz za rękę go schwycił.
— Drogi mój paniczku — zawołał — dziękuj panu Bogu, że cię z rąk tej kobiety wyratował. Wszyscy ludzie przez takie próby przechodzą, ale niektórzy je drożej przypłacają. Co się stało, dobrze się stało...
— Tak — tak, bąknął Bernard — stało się, że mi serce zamarło i że już nikogo kochać nie potrafię, bo nie uwierzę — nikomu.
— Ale! ale! począł Prozorowicz. Serce u młodych odrasta, przebolejesz i zapomnisz... Nie gadajmy o tem... Jutro konie rano będą gotowe i do Stadnicy! do Stadnicy! Pan Bóg łaskaw — jakoś to będzie!