Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

klęcząc zdjął co najprędzej pierścień z brylantem z palca i włożył go na paluszek Fanteckiej. Ona też nie chcąc być w długu, małą obrączkę z niezabudką z drobnych turkusów dała mu drżącą ręką. Solecki wstał zwycięzki...
— Stało się! rzekła wzdychając Seweryna — chodź pan, siadaj przy mnie — i mówmy otwarcie, bo jest wiele warunków do spełnienia, nim będziemy być mogli połączeni...
Pan Pius spełnił rozkaz i siadł... świat mu się uśmiechał. Patrzał na tę piękność tak zachwycającą i w duchu sobie powtarzał.
— Ta kobieta — śliczności, ta — którą zaswatał sobie Marszałkowicz... będzie moją... moją żoną... Trzysta!! moją, tego odartusa co niegdyś chodził bez butów...
Seweryna z wielką powagą rozpoczynała z chłodną krwią wyliczanie punktów przedugodnych.
— Już to pan dobrze wiesz, rzekła, że się we mnie kochał szalenie pan Bernard Zniński... Ja go nie kochałam, alem się chciała uwolnić od tyrana. Teraz z panem Bernardem ja muszę grzecznie zerwać sama. Niech pan to mnie zostawi, bardzo proszę — i dopóki to nie nastąpi, nie rozgłaszaj o niczem.
— To mnie wszystko jedno — będę milczał — dla czego nie...
— I to pan wie, że ja — obecnie — żadnych niemam funduszów... Być może iż po matce, która była z domu Hohenlandówna, coś spadnie, ale na to potrzeba czekać.
— E! o to tam, pal ich... (tu się zatrzymał Solecki) ja o to nie stoję... proszę pani, mam pieniędzy dość. Mniejsza z tem.
— No — i na rozwód łożyć potrzeba — i o to się starać — dodała Fantecka.
— Jam do tego przygotowany, zawołał Solecki, co ja się mam tu w konsystorzu nogom kłaniać — ja pojadę choćby do Rzymu, a rozwód musi być.