Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale bym p. Bernarda zdradzić musiała — szepnęła poważnie wdowa.
— A cóż to za zdrada? Alboś mu pani co przyrzekała.
Zmilczała gospodyni.
Solecki który był prostak w obyczajach i naiwny jak pisarz prowentowy, idąc z tą wizytą powiedział sobie że — bądź co bądź, piękne kobiety lubią klejnoty i cacka, i że w łaski się wkupić nigdy nie zawadzi.
Nabył więc po drodze u jubilera — jako człowiek gospodarczy i oględny, warunkowo, dwie jednakowe złote bransolety, które mu wskazano jako najmodniejsze. Dwa z niemi pudełka włożył w boczną kieszeń surduta i to wydęcie nie uszło oka pani Rumińskiej, domyśliła się łatwo gdy do kieszeni sięgnął rękę, że tu nastąpi przekupstwo.
— Pani dobrodziejko, szepnął Solecki, może to zbytnia śmiałość z mojej strony, ale bym chciał aby pani Fantecka miała coś ode mnie. Ja jej sam tego ofiarować nie mogę, bo nie przyjmie, otóż co wymyśliłem.
Otworzył dwa pudełeczka na stoliku je postawiwszy.
— Oto są dwie jednakowiusieńkie bransolety — niech pani jedną raczy przyjąć dla siebie, a drugą od siebie ofiaruje na pamiątkę.
Rumińska zakrzyknęła.
— A dajże mi pan pokój.
Ale to mówiąc zbliżyła się do bransolet.. Solecki wyjął jedną, była rzeczywiście pyszna, siedział w niej szmaragd otoczony brylantami jak ziarno bobu... Rumińska porównała z nią drugą — i odepchnęła potem obie.
Solecki naprzykrzać się zaczął, nareszcie chwycił za kapelusz, i choć go niby nawoływała natarczywie pani Balbina — umknął.
Bransolety pozostały... Ledwie był za drzwiami,