Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto? już?
— Już — i okropnie! westchnął Pius.
— A to pięknie... Wszakże pan wiesz, że ona innego kocha i dała mu słowo.
— Kocha? E! zawołał Solecki — ja otwarty jestem człowiek. Ona z nim szczęśliwą nie będzie — niech pani jej to powie... Marszałkowa jej nie lubi, synowi nie da nic, biedę będą musieli cierpieć. Ja jestem sam, pan siebie a ona u mnie będzie panią i królową.
Drzwi tylko niedomknięte dzieliły pokój pani Balbiny od pokoju Seweryny — tamta była nadzwyczaj ciekawa, wiedziała o przybyciu Piusa i słuchała rozmowy nastawiwszy uszko tak, że żadnego nie straciła wyrazu.
— Więcej pani powiem, ciągnął Solecki, pani Fantecka nigdy rozwodu nie otrzyma dopóki będzie mowa o zamążpójściu za Marszałkowicza. W konsystorzu mają przyjaciół, stosunki, wpływy, dadzą jej separacyą — a co jej z tego. Ze mną co innego, ja gardło stawię, że nie tu — no to choćby do Rzymu przyszło iść, choćby sto tysięcy miało kosztować rozwód wyrobię.
— A no tego nie dosyć... marszałkowicz jej nic zapisać nie może, bo za życia matki nic mieć nie będzie a jam gotów choćby... choćby jedną wioskę dożywociem, a na ostatek — pal trzysta.
Tu się uniósł Pius, a Rumińska krzyknęła:
— Co? co? co?
Pomiarkował się i poprawił zaczerwieniony.
— Naostatek — przepraszam panią — choćby na dziedzictwo.
Rumińska popatrzała nań długo.
— No! tóć waćpan zakochany po uszy.
— Nie przeczę, pani dobrodziejko, zawołał chwytając za rękę — łaskawczynio! dobrodziejko... (tu, ucałował wyrywającą się rękę) ratuj mnie! weź w swą opiekę.