Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sam nie wiedział jak znalazł się u drzwi cioci Turskiej. Tu czuł się jakoś swobodnym jak w domu.
Anzelmka powitała go w progu, zawsze z tą powagą przybraną młodziuchnego dziewczęcia, chcącego uchodzić za starą pannę. Było jej z tem zabawnie, jakoś do twarzy.
— A! przecież Bernardek sobie prędko przypomniał o nas... zawołała podając mu rękę.
Mimowolnie spojrzał na tę maleńką łapkę czerwoną, która była bardzo ładna i niezmiernie mała... ale ją wiek, cierpienie i życie nie wybieliły jeszcze.
— Powiedz ty mnie teraz kiedy cioci nie ma, odezwała się Anzelmka pocichu — czego ty wczoraj byłeś taki smutny... i dziś — tobie coś jest? Możebyśmy my z ciocią na to co poradzić mogły.
Bernard złożył humor na niezdrowie.
— To poradź się starego Kaczkowskiego — odezwała się Anzelmka — to także doskonały doktór, ciocię wyleczył z jej tyku nerwowego. On tobie pewnie poradzi.
Podziękował Bernard, i powiedział, że to przejdzie samo. Anzelmka, która wiedziała, że marszałkowa bywała surową — że młodzi miewają wydatki i robią długi, (bo raz się to już Bernardowi trafiło) — szepnęła, że ona ma dużo niepotrzebnych pieniędzy i że wzięłaby u cioci dla niego, gdyby ich potrzebował.
Zawstydził się Bernard, odmówił, ale ujęty tem dobrem sercem Anzelmki, podziękował jej gorąco, pocałował znowu tę małą rączkę czerwoną, i spojrzał na nią, a wyraz tej uśmiechniętej łagodnie twarzy dziewiczej, zrobił na nim wrażenie uspokajające.
Dziwna cisza i pokój malowały się w obliczu niezamąconem nigdy żadnem uczuciem gwałtowniejszem, żadną gorączką namiętności... Mimowolnie porównał w duchu, twarz prześliczną Seweryny, przez którą przeszły błyskawice i gromy, do tej karty niezapisanej, na której wedle podania wschodniego — jak na każdym papierze białym, niewidzialne imię Boże jest wyrażone.