Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dowiódł najbliższego pokrewieństwa, tak że miljonowa fortuna dostała się ubogiemu, jakby z nieba spadła. Prawda to czy nie, ale ludzie utrzymywali, że Pius tak był zręczny, iż prawnika małem czemś wykwitował, doszedłszy do majątku.
Taka z dnia na dzień zmiana położenia mogła głowę zawrócić, i w istocie prostaczek nasz upił się swojem szczęściem. Nie dosyć na tem, trzymał na loteryi i wygrał wkrótce potem wielki los, tak, że ludzie zwali go nieinaczej, jak „dzieckiem szczęścia.“
To dziecko szczęścia nie miało teraz lat trzydziestu a wyglądało butno, trochę śmiesznie zamaszysto i chciało uchodzić za wielkiego człowieka.
Wykształcenia miał pan Pius bardzo mało, ale na sprycie mu nie zbywało, wyglądał więc dosyć pociesznie — ale reputacya oryginała i wielkie pieniądze naprawiały i dosztukowywały co brakło. Niezmiernie próżny Pius chciał uchodzić za potomka znacznej rodziny, za wielkiego pana i za kogoś co ma stosunki w świecie i t. p. Parł się do najpierwszych salonów i dla próżności gotów był choćby najwięcej poświęcić. Strój, mowa, mina, wszystko w nim wydawało nieokrzesanego człowieka, nadrabiającego fantazyą.
Lecz powierzchowność miał dosyć przystojną, twarz nieszpetną — i miljony!! Przyjmowano go więc, ogrywano, śmiano się z niego, a matki mające na wydaniu córki myślały tylko, czy by z niego nie można przyzwoitego zrobić człowieka.
Robił fortunę! nie był stratny, a tak już bogaty!
W chwili gdy go Prozorowicz zobaczył, szedł wyelegantowany jak zwykle... Głowa ufryzowana okryta była cylindrem, który (wedle nie naszego ale Prozorowicza wyrażenia) świecił się jak psu nos — na szyi niebieski krawat spięty ogromną śpilką brylantową, surducik jakiegoś trawiastego koloru, na ręku jednem rękawiczkę prawie czerwoną, a drugą