Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po tem zapytaniu, obaj panowie zsiedli z koni, oddali je służbie, a sami wolnym krokiem iść poczęli, tak jakby się w rynku chcieli po domach rozpatrywać.
— Cóż tu u was tak pusto? — rzekł starszy. — Czy to gościniec opuszczony, że nikt nie jeździ tędy? Nie było nikogo w tych dniach?
Gospodarz w początku obawiał się wspomnieć o porąbanym poruczniku, zawiezionym do klasztoru.
Zamilczał.
Po długiem wahaniu się, obcy panowie zajechali do Warszawskiej gospody.
Gospodarz, nie śmiąc pytać panów o nic, poczęstował ludzi ich wódką i starał się czegoś dowiedzieć. Ale odpowiedzi były widocznie na żart umyślnie rzucane.
Jeden powiadał, że jadą panowie Winopijscy z pod Czopa do Wiadra: drugi prawił o Pacanowie, trzeci o Osieku, a wszyscy patrzyli się sobie w oczy i się śmieli.
Widocznem było, iż mieli rozkazy niewydawania nazwiska swych panów.
Gdy się posilili podróżni, przywołano gospodarza. Starszy pan leżał na sianie, z rękami podłożonemi pod głowę, młodszy chodził po izbie. Zaczęto od zwyczajnego.
— Cóż tu u was słychać?
Arendarz był przywykły do takiego badania, bo albo on je sam rozpoczynał, gdy mógł się na to ośmielić, albo był przygotowanym, że go nie minie od gości.
— Co ma być słychać? — rzekł. — U nas, dzięki Bogu, cicho.
— W istocie, że za to możecie Bogu dziękować — odparł stary — bo czasy są niezbyt spokojne... ale to taki kąt zapadły...
Arendarzowi ta kwalifikacja zdała się honorowi miasteczka uwłaczająca.
— Z pozwoleniem jaśnie pana — rzekł — ono to nie jest taki kąt zapadłe. U nas bywają wielkie odpusty i jarmarki.
— Ale gościńce przecie wszędzie bezpieczne? podchwycił młodszy.
Arendarz popatrzył bacznie.
— Panowie już co słyszeli? — spytał.
Pytający zamilkł.
— Albo co? — rzekł starszy, spoglądając na młodszego.
Wczoraj się tu przytrafiła historja — rzekł arendarz — ale to taka osobliwa rzecz, że tego u nas za ludzkiej pamięci nie bywało.
— Wczoraj? — zamruczał młodszy. — Cóż tam takiego?