Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie wszyscy, w niedostatku innych stróżów, nie odstępowali łoża chorego. Osobliwie o. Anioł, który i do tego kunsztu pielęgnowania słabych czuł się powołanym, z niewieścią prawie starannością okładał głowę, pomagał do opatrywania, poił i okrywał porucznika.
W gorączce tej od rzeczy gadając, klął i wykrzykiwał tak furjacko, a tak bezbożnie, iż biednemu Aniołowi włosy na koronie wstawały: żegnał siebie i jego. Mieszały się w tych wykrzykach klątwy polskie, francuskie, niemieckie i jakieś niezrozumiałe, a przerażające cynizmem i namiętnością.
Ks. Anioł, gdyby był ciekawym, byłby mógł pochwycić nazwiska i imiona mężczyzn i kobiet, które, ciągle się powtarzały. Ale jedno go tylko imię Emilji uderzyło.
Gorączka wreszcie zaczęła słabnąć, chory zasypiał spokojniej, mówił i rzucał się mniej. Berko zapowiadał, że wkrótce przyjdzie upadek na siłach i potem nastąpi prawidłowe ran zagojenie.
W czasie gdy w klasztorze tak byli wszyscy zajęci rannym, na drugi dzień po przeniesieniu go do klasztoru, w miasteczku trafiło się coś, co mogło być w pewnym związku z tajemniczym tym wypadkiem.
Gościniec, który tędy prowadził, mało był uczęszczanym. Rzadko się na nim ktoś ukazał zupełnie nieznany i zdaleka. W mieście niemal wszystkich przejeżdżających znano i właściciel wielkiej austerji[1], która się zwała Warszawską, po koniach i wozach poznawał z łatwością podróżnych.
Tymczasem drugiego dnia rano zjawił się tu poczet konnych ludzi, dwóch panów, jeden starszy, młodszy drugi, z liczną służbą, bez wozu, wszyscy konno; dwór jakiś dostatni, konie piękne, rzędy sute. Wszystko to najzupełniej nieznane nikomu i widocznie obce okolicy.
Wjechali w rynek, rozglądając się powoli, a gdy właściciel zajazdu wyszedł naprzeciw nich, długo się zdawali wahać... zajadą czy nie.
Służbę pozostawiwszy opodal, dwaj panowie podjechali ku gospodarzowi. Były to pańskie, marsowe, nasępione, groźne postacie. Nie zsiadając z koni, zapytali czy gospoda próżna.
Żyd zapewniał, że niema nikogo. Naówczas starszy się odezwał:

— Bo ja, widzisz, nie lubię ani dla koni, ani dla siebie żadnego sąsiedztwa.

  1. Oberża.