Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję — rzekł. — Przyjąłbym twoją ofiarę; lecz mamli prawdę rzec? Zupełnej samotności z sobą samym się lękam. Śmieszno mi się przyznać, ale prawdziwie nie wiem, jak przyzwyczaiłem się do tych ludzi i ich życia. Wstyd mi, bo słabość to jest...
Nie dokończywszy, chodzić począł znowu:
— Religji nie miałem i nie mam — rzekł. — Dawniej jej w drugich nieuznawałem, dziś się to zmieniło... Zazdroszczę im. Oni są z tem szczęśliwi! Szpital to jest ten klasztor — dodał. — No tak... ale okazuje się, iż bez nich obejść się trudno. Przez czas tej mojej choroby, ciągle się spodziewając umrzeć, patrzyłem i obserwowałem wiele. Coby taki asceta, jak o. Serafin, na świecie robił, gdyby go stąd wygnano? Słowo daję, nie wiem. A o. Gabrjel podobnież, a o. Anioł, który pono artystą by nie potrafił być, gdyby go na swobodę puścili, boby mu się głowa zawróciła... Wszyscy tu oni na swem miejscu, a że bab niema, sami są, siedzą jak u Pana Boga za piecem.
Jedno wspomnienie kobiet było jakby oddźwiękiem przeszłości. Kalas unikał podniesienia go umyślnie.
— Ta chata w lesie smakowałaby mi może — mówił dalej Bużeński — ale boję się samotności. Powtarzam...
Wzdrygnął się.
— Nie wiem, na co żyję, bo ochoty ani potrzeby życia dla siebie nie czuję, dla drugich zaś na nic się nie zdałem. Ale trzeba tę farsę dograć do końca. Nie chciałbym już w niej ani monologów zbyt tragicznych, ani zakończenia. Spokojnie skuliwszy się... umrzeć. Tu, gdzie zaczyna mi być w duszy mroczno i czuję, że na burzę by się zebrać mogło, idę grać na organach, pomagam o. Aniołowi w obracaniu kloców, kopię w ogrodzie i tak ogłupiwszy, spotniawszy, śpię potem bez snów.
Słuchając, Kalas napróżno szukał na to odpowiedzi.
— Chciałbym w istocie ojcom być w czemś użytecznym — dokończył Bużeński — aby mnie nie wygnali.
— O to się nie masz co obawiać — wtrącił Kalas.
— Tak — odparł Bużeński — lecz jak ono jest, to jest — reguła... to nie szpital, ani przytułek dla podupadłej szlachty. Wkońcu mi muszą drzwi pokazać.
— Ja się rozmówię o tem z gwardjanem — rzekł Kalas.
— Daj pokój, nie, nie trzeba! Miłosierdzia nie chcę! — zawołał Bużeński. — Organista wkrótce zdaje się pójdzie muzykować gdzieindziej, a ja się nałamię do organów.
Zwrócił się do Kalasa, rękę mu kładąc na ramieniu
— Cóż ty na to? hę? Bużeński dławidudą u bernardy-