Nie odpowiadając nic o. Szymon zapytał tylko o to gdzie się porucznik znajduje, pod jaką strażą.
Kalas musiał mu opowiedzieć wszystko, czego był świadkiem ostatnich dni w Warszawie.
Na starcu uczyniło to głębokie wrażenie.
— Byłeś przyjacielem jego — rzekł — teraz pora dowieść mu miłosierdzia i miłości braterskiej. Kochać tych, co zasługują na to, aby byli kochani, bardzo łatwo; ale miłość mieć dla upadłych i nie porzucić ich, gdy wszystko opuściło, chrześcijańskiem jest dziełem. Próbujcie, ażali się wam nie uda ocalić go.
— Jak? — zapytał, ręce łamiąc, Kalas. — Można ratować tego, który sam nie chce być ocalonym?
— Ale gdy go wszyscy opuszczą i zostawiony będzie na pastwę sobie, cóż wówczas? Chodź ze mną — dodał żywo o. Szymon — we dwu prosić będziemy, aby nas do niego dopuszczono. Nie pochlebiam sobie, abym go potrafił opamiętać, ale któż wie? Próbujmy.
To mówiąc, litościwy zakonnik pociągnął z sobą Kalasa, który dał mu się przekonać i ująć.
O. Szymon obeznany tu już był i miał wszędzie poszanowanie. Ławiej mu się było dopytywać o Bużeńskiego; lecz w początku nikt nic o nim powiedzieć nie umiał.
Po długich badaniach, błądzeniu po zamku, udało się dostać języka. Wskazano im tu więzienie, w którem się miał znajdować. Trafili właśnie na chwilę największego zamieszania. Więzień zamknięty tu, który w początku rzucał się jak lew po klatce, trzęsąc drzwiami, wołając o urzędników, grożąc i szalejąc, uspokoił się był po niejakim czasie. Lecz gdy ostrożnie potem chciano zajrzeć do niego aby mu dać posiłek, okazało się, że słabo obwarowane okno wyłamawszy, skoczył na pusty dziedziniec i uszedł bez śladu... Na zamku próżno go było szukać... miał wszelką łatwość wyślizgnięcia się z niego, razem z mnóstwem ludzi, którzy się tu ciągle kręcili.
O. Szymon pożegnał się z Kalasem, który już nie mając co robić w stolicy, coprędzej z niej chciał uciekać.
W Białymstoku dowiedział się później od kogoś przybywającego z Warszawy, iż na wojewodzica wracającego do domu, napadli jacyś nieznajomi ludzie i ranionym być miał śmiertelnie.
O Bużeńskim wcale słychać nie było: wpadł jak kamień w wodę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/113
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.