Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale to się nazywa — żyć... a kisnąć, jak wy ludzie rozsądni, to największa nędza i głupota! Jak co komu służy. Krótko a dobrze, to moje godło!
— Ależ czy dobrze? — pytał Kalas — nie wyglądasz wcale tak szczęśliwym.
— Mylisz się. Za nic w świecie trybu życia bym nie zmienił.
Rozmowa zwróciła się na wojewodzicową.
— Widzisz — rzekł Bużeński — jakie miałeś podejrzenia i przeczucia śmieszne. Jesteśmy z nią i z nim w najlepszej przyjaźni... Kobieta zachwycająca, a charakter jej tak mojemu odpowiada, że myśli swe zgadujemy.
Kalas patrzył nań wielkiemi oczyma.
— Mąż najwygodniejsze w świecie stworzenie.
Począł się śmiać.
— Zalotną jest, to prawda, ale któraż piękna jak ona kobieta, jest od tego wolną?
— Ludzie głoszą, że ona cię rujnuje.
— To pocieszne! — odparł Bużeński — ona nie potrzebuje niczego, bo jest bogatszą daleko odemnie. Ja, jeśli się rujnuję, to dla siebie, nie dla niej. Bawimy się razem, to prawda.
Zasępiło się czoło porucznikowi na to wspomnienie ruiny.
— Nie będę kłamał przed tobą — dodał — istotnie, w tem towarzystwie przeszastałem wiele, a po ojcu, jak wiesz, niczego się już spodziewać nie mogę... aleć jakoś to będzie! Karty mnie dużo kosztują; lecz parę wieczorów szczęśliwych i mogę stanąć na nogi.
Kalasowi tak przykro było słuchać tych wyznań i widzieć już prawie pochyłość, po której przyjaciel leciał w przepaść, że pożegnawszy go dnia tego, choć parę dni bawił jeszcze w Warszawie, widzieć go już nie chciał.