Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 280 —

mnie! — Domyślam się z czém przychodzisz, ale ja od wczoraj jestem tak szczęśliwy, że z całym światembym się chciał pogodzić. Syn mój żyje, a przed waszą Klarą, przed tym aniołem miłosierdzia klękać potrzeba. Pułkowniku, przebacz mi, wszyscy mi darujcie winy... Bóg mnie i tak srodze za nie ukarał...
— Kochany panie Wudtke, rzekł Wiktor, jestem stary żołniérz, gotówem zabić na placu nieprzyjaciela gdy mi stoi na drodze, ale upadłego ratuję. Padłeś, żal mi cię było, pokazałeś serce, uczucie... podaję ci rękę... ale dalipan — czasu nie mam, powiédz mi prawdę? żona twoja z nią pojechała?
Wudtke się zawahał.
— Wy chcecie je dogonić i przeszkodzić temu co Teofila jedno uratować i ocalić może! pułkowniku, proszę, błagam cię.
— Nie masz o co prosić! ja jadę ale wcale nie myślę im przeszkodzić. Nie taję ci że Jakub, Jakub jest poczciwy, że go to boli... ale i on już dziś po tym kroku Klary będzie musiał zezwolić na wszystko. — Przyznaję się że jadę i natychmiast za nimi, ale bez złych zamiarów... Słowo żołniérskie... mów, pojechały?
— Tak jest! rzekł Wudtke — ale wiészże dokąd?
— Wiem, wiem, na Rugią. Same?
— Nie — wynalazłem im i dodałem człowieka,