Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 275 —

Żartował, ale serce go bolało...
— Znajdziesz sobie żonę łatwo... jeśli cię nic nie kosztuje coraz nowy czynić wybór... mówiła Klara.
— Nie — już koniec, to była ostatnia próba, pozostaję z papugą... na wieki... kwita z kobiét, przechodzę na nieprzyjaciela rodzaju żeńskiego, z wyjątkiem jednéj Klarci...



Przedłużony pobyt w Sobótce nareszcie się kończył, poczęły przygotowania do wyjazdu, wszystko prawie upakowane już, a zwlekano jeszcze, tak tu im było miło i cicho i zdrowo dla duszy.
Pułkownik palił w swoim pokoiku cygaro rano i dumał, sam może dobrze nie wiedząc o czém, myślą przebiegając długie, ruchliwe, pełne różnych, przeróżnych wspomnień życie, gdy drzwi się otworzyły nagle i Jakub wpadł do niego z rękami załamanemi, z włosami potarganemi w nieładzie, prawie obłąkany; dość było nań spojrzéć, by się straszliwego jakiegoś domyśléć nieszczęścia. Wiktor przeląkł się tak, że przytomność postradał niemal.
— Klara! Klara! wołał Jakub, córka moja...
— Co się stało, mów! mówże, nie trzymaj mnie w niepewności.
— Nie wiem, jaki straszny wypadek... zginęła!