Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 247 —

— Czekaj, rzekł Jakub wstrzymując go w ręku — mojém zdaniem czytać go i przyjmowaćbyś nie powinna, po tém wszystkiém co się stało...
Klarze łzy płynęły z oczów, z wyciągniętą ręką stała błagająca, przestraszona.
— Ojcze, ojcze, rzekła, nieszczęście z wielu błędów rozgrzésza, wiele win odpuścić każe. Dziś, dziś wiemy lepiéj kto mi serce Teofila odebrał... intryga ojca którego Bóg skarał tak ciężko. Wskazano go młodego, niedoświadczonego na próbę któréj uległ... Całe jego życie złamane... Ja, ja mam obowiązek siostry ulitować się nad nim... przebaczyć mu gdy może... a! któż wié jakie go czekają losy... Ojcze, masz serce... nie bądź okrutnym dla niego... bo mnie dosięgniesz tą surowością swoją...
Jakub pocałował ją w czoło... Klara pochwyciła list, ale jakaś wstydliwość niewieścia nie dopuściła jéj go czytać przy stryju i ojcu, wzięła uśmiéchnięta prawie i szybkim krokiem pośpieszyła do swojego mieszkania... Z trwogą posłyszano że się zamknęła na klucz...
List był w tych słowach:
„Klaro... pani... nie wiem jakim tytułem i imieniem odezwać się teraz do ciebie, a jednak czuję przychodząc do przytomności po śnie i zmorze z których mnie krew zbudziła, że do ciebie piérwszéj z błaganiem zwrócić się muszę. Z za więziennych krat, nie wiedząc jaki los mnie spotka,